Ukraiński milioner, właściciel ponad 80 restauracji, Dmytro Borysov od pierwszego dnia wojny z Rosją ruszył na front. A front to szczególny, bo gastronomiczny. Jego kuchenne oddziały zamiast hełmów noszą kitle, fartuchy, a zamiast karabinów, trzymają w rękach ... chochle. Teraz w Kijowie gotują, pakują i wydają ponad 3 tys. smacznych i ciepłych posiłków dziennie. Oto, co opowiedział nam o frontowym życiu kucharzy.
- Jeszcze 23 lutego wszystkie 80 pana restauracji pracowało normalnie. Co pan pomyślał, gdy pierwsze rakiety i bomby spadły na Kijów?
- Wiedziałem, że to może się zdarzyć, ale do niedawna trudno było sobie wyobrazić, że Rosja rozpocznie tym razem wojnę na pełną skalę i że będzie ona tak zaciekła, że całe miasta zostaną po prostu zmiecione z powierzchni ziemi, a każdego dnia coraz więcej pocisków trafi w bloki, szkoły, przedszkola, a nawet restauracje. Pierwszego dnia rano udało mi się napisać apel do pracowników i przekazać go przez dyrektorów restauracji: - Nie idziemy dzisiaj do pracy. Każdy może zdecydować, czy ma się ewakuować, czy zostać w domu. Wszystkie pensje za przepracowany okres przelejemy na konta. Jeśli potrzebujecie sprzętu na wojnę lub pilnej pomocy finansowej, napiszcie do mnie. Będziemy wspierać wszystkich tak długo, jak będziemy mieli środki.
- No właśnie. Co się stało z pana restauracjami?
- One znajdują się w różnych miastach Ukrainy. Niektóre - w Mariupolu, Irpenіu, Charkowie - zostały albo bardzo poważnie uszkodzone przez ostrzał, albo całkowicie zniszczone.
- Czy dziś któreś z nich pracują względnie normalnie?
- Restauracje w centrum i na zachodzie Ukrainy częściowo kontynuują swoją pracę a większość kijowskich przekształciliśmy w kuchnie, gdzie moi kucharze i wolontariusze, codziennie gotują około 3500 porcji gorących posiłków.
- Kto i kiedy wpadł na pomysł, by gotować dla żołnierzy i lekarzy?
- Drugiego dnia wojny, gdy otrząsnęliśmy się po pierwszym szoku, zaczęliśmy się zastanawiać, co zrobić z towarami w magazynach zamkniętych restauracji. Część tego po prostu rozdaliśmy pracownikom i potrzebującym. A potem oni sami zaproponowali utworzenie kuchni na bazie restauracji. Wspieraliśmy ich. W tym samym czasie pojawiły się pierwsze prośby o ciepłe posiłki dla wojska. W ciągu zaledwie kilku dni zorganizowaliśmy profesjonalną centralę humanitarną z koordynatorami. Pierwszego dnia przygotowaliśmy około 600 posiłków, teraz robimy ich 3000 - 3500 dziennie i planujemy jeszcze trochę zwiększyć tę ilość.
- Dla kogo oprócz żołnierzy gotujecie?
– Dla wojska, obrony cywilnej, zakładów użyteczności publicznej, lekarzy, a nawet szpitali położniczych. Za pośrednictwem organizacji wolontariackich przekazujemy również żywność osobom starszym i rodzinom, które z różnych powodów nie mają dostępu ciepłych posiłków.
- Czy wasze dania przypominają te, które były oferowane w restauracjach?
- Wszystko zależy od dostępnych produktów. Na przykład - ponieważ pierwotnie mieliśmy zapasy owoców morza - przygotowaliśmy makaron z łososiem dla wojska oraz kanapki z stekami z tuńczyka. Żołnierze byli bardzo zaskoczeni i zadowoleni. Teraz wszystko zależy od tego, jakie produkty możemy kupić i co przekazują nam współpracujące z nami organizacje charytatywne. Na przykład są farmerzy, którzy przynoszą nam mięso jelenia czy sarny – wtedy przygotowujemy pyszne dania z dziczyzny. Jedna z kuchni piecze doskonały chleb, druga przygotowuje burgery, na które zawsze jest zapotrzebowanie. Każda kuchnia ma swoje specjalności i związane z nimi historie. Staramy się równoważyć smaki oraz wartość odżywczą każdej porcji. Ważna jest też szybkość gotowania i oczywiście, jakość produktów.
- Kto gotuje? Kucharze, którzy zostali?
- Po części są to nasi pracownicy, którzy zdecydowali się zostać w Kijowie. Czasami dołączają do nich wolontariusze, a dyrektorka jednego z lokali po prostu zebrała sąsiadów wokół domu i poszła razem z nimi gotować. W końcu, kiedy pracujesz i jesteś obok drugiego człowieka, nie jest to tak straszne, jak siedzenie w mieszkaniu i czekanie na kolejny ostrzał. Obecnie w kuchniach pracuje na jednej zmianie 55-60 osób. Dodatkowo są kierowcy, logistycy i koordynatorzy dostaw.
- Czy pan im płaci za tę pracę?
- Przez pierwsze kilka tygodni wielu szefów kuchni było chętnych do pracy na zasadzie wolontariatu, jednak doskonale zdajemy sobie sprawę, że ludzie również muszą wspierać swoje rodziny. Uruchomiliśmy właśnie akcję zbierania funduszy: wydajemy je na żywność, paliwo i płacę minimalną dla kucharzy, podczas gdy interesy są niemożliwe.
- Może pan policzyć ile wydaliście posiłków w czasie wojny?
- To trudne, ale od czasu do czasu na naszej stronie internetowej i facebooku podajemy dość dokładnie ile posiłków już przekazaliśmy. Do 22. marca ugotowaliśmy ponad 58 tys. dań. Wszystkie trafiły do wojska, lekarzy i podobnych instytucji. Do każdego dania dołączona jest ręcznie pisana kartka z życzeniami, by wojna się skończyła albo innymi hasłami. Myślę, że do końca marca ugotujemy ponad 80 tys. posiłków.
- Kijów jest codziennie ostrzeliwany, nie boicie się, że rakieta albo bomba trafi w waszą restaurację?
- Oczywiście, że się boimy. To może się zdarzyć w każdej chwili. Nasza restauracja na przedmieściach Kijowa została całkowicie zniszczona. Na szczęście nikt nie zginął. Ale nie ma teraz na Ukrainie, a szczególnie w Kijowie, miejsca w 100% bezpiecznego. Alarmy lotnicze są 5, 7, 10 razy dziennie. Co kilka godzin dowiadujemy się o niszczeniu nowych budynków - przez bomby lotnicze, ataki rakietowe czy ostrzał artyleryjski. Ale jednocześnie ludzie, którzy pozostali w miastach, starają się podtrzymać życie: kontynuować pracę i troszczyć się o siebie nawzajem. - Kiedyś byliśmy szczęśliwi, gdy dostawaliśmy 5 gwiazdek w Google. Teraz najcenniejsze przesłanie to poranny telefon koordynatora i raport: - Dzień dobry, wszyscy żyją...
- Ma pan fantastyczną żonę i pięcioro dzieci. Tworzycie radosną i wesołą rodzinę. Jak to wygląda w czasie wojny? Jesteście bezpieczni?
- Pierwszego dnia pod naszym domem, niedaleko Kijowa wybuchły zaciekłe walki. Żona większość dnia spędziła w schronisku z najmłodszymi dziećmi, było to bardzo przerażające. Olena i moje młodsze dzieci są teraz w stosunkowo bezpiecznym miejscu. Ona nie tylko opiekuje się tam rodziną, ale - tak jak poprzednio - pełni funkcję dyrektora zarządzającego firmy. Rozwiązuje pilne sprawy, pozyskuje fundusze na prowadzenie kuchni i podejmuje wszystkie kluczowe decyzje wspierające zespół. Moi najstarsi synowie, z pierwszą żoną, zostali w Kijowie, mama też jest w Kijowie. Wojna to zawsze ciągła troska o krewnych. Ale jednocześnie dużo miłości do bliskich.
- Nie myśleliście by wyjechać do Polski, gdzie też mieliście restaurację?
- Na razie głównym celem jest przetrwanie i zrobienie wszystkiego dla zwycięstwa Ukrainy. Szczerze mówiąc, obecnie strategie biznesowe i własne ambicje restauratora są dla mnie bez znaczenia. Ale tak, czasami Olena i ja myślimy o otwarciu restauracji w Europie, kiedy jednak nasi koledzy i bliscy są w niebezpieczeństwie, kiedy część zespołu ruszyła na front lub wstąpiła w szeregi obrony terytorialnej, to są wciąż tylko pomysły i marzenia.
- Wojna kiedyś się skończy. Myśli pan, co po niej będzie? Jak będzie wyglądała ukraińska gastronomia i pana „GastroFamily"?
- Jestem przekonany, że kuchnia ukraińska stanie się światowym trendem gastronomicznym. Widzę, że teraz, dzięki liderom, myśli ludzi na całym świecie odkrywają ukraińskie potrawy, ukraińską kulturę i są zdumieni, jak mało o niej wiedzieli. Widzę, jak sami Ukraińcy ponownie zastanawiają się nad własnym dziedzictwem. Myślę, że po wojnie na Ukrainie i na świecie pojawi się wiele ukraińskich nowych instytucji. Marzyliśmy o tym od dawna, ale nigdy nie chcieliśmy, aby stało się to za taką cenę.
- Jak można wam teraz pomóc?
-Uwaga, którą na nas kierujecie już jest pomocą. Rozmawiajcie z Ukraińcami, podtrzymujcie i na duchu, napiszcie prawdę o rosyjskiej agresji i wspierajcie finansowo projekty, które dzień i noc pracują na rzecz Ukrainy.
Rozmawiał: Wojciech Potocki (Tygodnik 7 Dni)
redakcja@motywmedia.pl